Był wrzesień, rok 2015. Miałam wtedy w planach przejechanie rowerem polskiego wybrzeża. Wszystko było dograne – znalazłam kompana, kupiłam sakwy, codziennie trenowałam i moim starym rowerem objeżdżałam calutką okolicę. Na kilka dni przed wyjazdem dostałam wiadomość: „Nie mogę jechać”. Mój kompan nie dostał wolnego i plan legł tak po prostu w gruzach. Nie miałam czego ze sobą zrobić. Pieniądze odłożone na wyprawę zaczęły stopniowo znikać na poczet rzeczy mało i mniej ważnych. Nosiło mnie. Położyłam się pewnego wieczoru na moim łóżku i zerknęłam na mapę Europy, która do dziś wisi w tym samym miejscu. Czarny marker wyznaczał drogi, które przemierzyłam już autostopem. Zaniepokoiła mnie duża, niezamalowana przestrzeń – DANIA.
Zadzwoniłam do przyjaciółki
– Czemu nas jeszcze nie było w Danii?
– W Danii? No nie wiem.
– Jedziemy?
– Nie mam kasy, odpadam.
thylejren, dania
I tyle. Nie da się ukryć – trochę się zawiodłam, ale nie mogę powiedzieć, że byłam zaskoczona. Dopiero co zakończyła się nasza kilkutygodniowa wyprawa po Bałkanach, podczas której (czwartego dnia!) nas okradziono. Do Polski wróciłysmy z ogromnymi uśmiechami, ale nasz bagaż był…hm…mierny. Plecak szkolny kupiony na targu, wiecznie farbujący moją koszulkę kupioną we włoskim second handzie. Pozostały nam jeszcze śpiwory, para krótkich spodenek i jakieś bluzy. Swoją drogą namiot, który kupiłyśmy w chorwackim markecie zakończył swój żywot kilka dni później na Woodstocku. Faktycznie – nie byłyśmy gotowe na taki wyjazd.
Żeby wypełnić czymś czas, dzień w dzień wskakiwałam na rower i pokonywałam te same co wcześniej trasy. Podczas jednej z nich zadzwonił telefon – Magdalena. „Wpadnij do mnie, jak będziesz wracać do Brus. Musimy pogadać”. Jechałam do niej czując co się kroi, więc moje nogi otrzymały dodatkową dawkę energii. Weszłam na ostatnie, czyli drugie piętro bloku, otworzyłam drzwi i zobaczyłam Magdę, która razem z rodzicami liczyła CENTY na stole.
– No i? Ile masz?
– Jakies 5 euro, a Ty?
– Z poprzedniej wyprawy zostało nam 15. Co robimy?
– Jedziemy.
Usiadłam wraz z jej rodzicami i zaczęliśmy szperać w Internecie. Najbardziej zaciekawiło mnie duńskie Skagen, w którym można zobaczyć styk dwóch mórz – Pólnocnego i Bałtyckiego. To miejsce obrałyśmy za nasz cel.
Zima się zbliża!
Grubo po zmroku dopedałowałam do domu i próbowałam w jakiś magiczny sposób skompletować podróżniczy ekwipunek. Spakowałam się w ten sam farbujący plecak. Do środka wrzuciłam mój nieśmiertelny śpiwór, kilka konserw, kanapki, butelkę z wodą i ciepłą bluzę.
20 euro, brak namiotu, kierunek -> Dania.
Wiedziałysmy, że ten pomysł jest głupi, ale uznałyśmy to za ciekawe wyzwanie. Miejsko-europejski survival. Na nasze szczęście, gdy tylko przekroczyłyśmy granicę kraju zadzwoniła do mnie siostra. „Słuchaj, jesteście już w Niemczech? Wpadajcie do Rechlina, mamy tutaj dla Was pracę”. Długo namawiać nas nie musiała – zmieniłysmy lekko kurs i zaczęłyśmy kierować się do malutkiego, niemieckiego miasteczka, w którym wtedy mieszkał mój brat i siostra. Gdy dojechałyśmy na miejsce restaurację już zamykano, a my pomogłyśmy przy robieniu porządków. Wbrew wcześniejszym przekonaniom – pracę dostałyśmy „od zaraz na jak długo chcemy” a nie „na przyszły weekend”.
Zamieszkałyśmy u mojej siostry i jej koleżanek. One pożyczyły nam czarne legginsy i koszulki, które były niezbędnym outfitem w nowej pracy. A właściwie…. W NASZEJ PIERWSZEJ PRAWDZIWEJ PRACY. Nigdy wcześniej nie pracowałam na umowę – podróże sponsorowało mi nic innego, jak stypendia naukowe. Kolejnego ranka ruszyłyśmy do restauracji – zmywak, kuchnia, sala. Wszechogarniacze. Ale jak na wszechogarniaczy byłyśmy bardzo nieogarnięte. Miałyśmy mnóstwo wpadek! Kładąc na stół rybę, mówiłyśmy „cebula”, podając ciasto, mówiłyśmy „kuchnia”, a z magazynu przynosiłyśmy jedną porcję makaronu, zamiast jednego kartonu z kilkudziesięcioma porcjami. Całość podsumowałam ja – kiedy na polecenie zdjęcia z ogródka poduszek… wyjęłam z lodówki sernik. Po niemiecku nie mówiłyśmy prawie wcale, ale mimo to uparcie wypychano nas do obsługi klientów. Nie muszę chyba mówić, że dostawałyśmy dość duże napiwki a szef nas bardzo polubił?
Ribe
W tej pracy zostałyśmy na 8 dni. Właśnie tyle miała trwać cała nasza wyprawa. Telefonicznie pozałatwiałyśmy wszystko co miałyśmy zrobić w Polsce i dzięki temu, mogłysmy nie odpuszczać pomysłu wyjazdu do Danii. Za napiwki kupiłyśmy sobie kurtki i namiot. Oczywiście najtańszy jaki był w markecie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ten namiot był w kwiatki, tęcze, grzybki i radosne napisy PEACE&LOVE. Z takim wspaniałym ekwupunkiem ruszyłyśmy na północ.
Odwiedziłyśmy najstarsze miasto w Danii, trafiłyśmy przypadkiem do niesamowitej hipisowskiej wioski, gdzie prawie zostałyśmy na zawsze i wreszcie dotarłyśmy do styku mórz. Pogoda nam nie dopisywała – była już połowa września! Tamta noc, na samej północy Danii, była jedną z gorszych w mojej „karierze”. Ulewny deszcz, wiatr i jakieś parzystokopytne zwierze tuptające wokół naszych głów. Nasz kolorowy namiot szybko zamienił się w brodzik, śpiwory przemokły, a tym samym moje jedyne – JASNE JEANSY. Rano musiałam kupić coś suchego i ciepłego. O ironio – jedynym co znalazłyśmy, były grube, szare rajstopy w białe śnieżynki.
Teraz zobaczcie ten obraz – wrzesień, deszcz, wiatr. 19-letnia blondynka w grubych rajstopach w śnieżynki, z namiotem w kwiatki w ręku i z plecakiem szkolnym na plecach dociera do… Malmo. Do Szwecji.
Poranek w Skagen
Tak, tak. Na Danii nie skończyłyśmy. W Malmo odwiedziłyśmy naszego przyjaciela, o którym pewnie Wam tutaj jeszcze opowiem. Później pojechałysmy do jego rodziców do Ystad, żeby kolejnego dnia pobić autostopowy rekord i w jedną dobę ze Szwecji dojechać do Brus. Cała podróż trwała niemal 3 tygodnie. I nawet nie kosztowała nas tych 20 euro, bo przecież po powrocie czekała na nas bardzo przyzwoita PIERWSZA wypłata – część zdobytych napiwków również z nami wróciła 😉
To nie był komfortowy wyjazd, ale nigdy go nie zapomnę. Był wyjątkowy, spontaniczny, absolutnie bezstresowy. Zobaczyłyśmy wtedy 2 nowe państwa, odwiedziłyśmy przyjaciela, spróbowałyśmy nowej pracy, stałyśmy w dwóch morzach jednocześnie, zobaczyłyśmy prawdziwa hipisowską osadę i jak zwykle poznałyśmy maaaaasę cudownych ludzi – a nawet właściciela elektrowni wiatrowej, który z dumą nas po niej oprowadzał! To jest coś do czego teraz już by mi zabrakło odwagi, ale równiez coś, co z dumą i (u)śmiechem wspominam 😉
Uwielbiam Twoje przypałowe historie z podróży! 🙋🏼♀️💛
Fajna historia, ten namiot był bardzo gustowny 😂, mega wpis ❤️❤️❤️