Minął rok.

lis 12, 2019 | Azja | 4 Komentarze

lis 12, 2019 | Azja | 4 Komentarze

Minął rok od mojego wylotu do Azji, od rozpoczęcia największej, najdłuższej, najbardziej pokręconej i najpiękniejszej przygody mojego życia. Ciężko mi uwierzyć, że minął rok od dnia, w którym z ogromnym stresem wkraczałam na lotnisko w Oslo, mając w głębi nadzieję, że mój samolot nie odleci i będę mogła w spokoju wrócić do Polski – „przecież próbowałam, ale się nie udało”.

Ale samolot ruszył i niezbyt zgrabnie oderwał się od płyty lotniska. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że na kolejny pokład wejdę pod koniec maja następnego roku i że nie będę wtedy sama. Leciałam wypełniona po brzegi niepokojem, pytaniami i wątpliwościami – czy nie zdecydowałam się na zbyt dużo? Czy cała ta podróż się uda, czy bezpiecznie wrócę do Polski? Przez 11 godzin nie zmrużyłam oka a swoją głowę próbowałam zająć emocjonującymi rozgrywkami w pasjansa. Pasażer po mojej lewej zapytał jaki jest mój plan na Tajlandię. Odpowiedź brzmiała „Bangkok”. Wtedy zdałam sobie sprawę, że przez caly czas tak bałam się tej przygody, że zapomniałam stworzyć jakikolwiek zarys trasy. Mój plan kończył się na stolicy Tajlandii. Bałam się Bangkoku, bałam się azjatyckiej kultury i bałam się tego, że będę tam sama.

                Gdy wychyliłam nos poza samolot poczułam ogromne uderzenie gorąca, od którego aż ugięły się moje kolana. Z trudem łapałam dech, miałam wrażenie, że oddycham przez zatkany nos. Z czyściutkiego, zimowego i świeżego Oslo przeniosłam się do słynnego ze smogu Bangkoku, metropolii wypełnionej skuterami, tuktukami, z olbrzymimi wieżowcami. Miasta szalonego, znanego z filmu o bardzo pokręconej imprezie, miasta przy którym Amsterdam mógłby być celem pielgrzymkowym. Powietrze można było ciąć nożyczkami. To było coś, czego nie czułam nigdy wcześniej i coś czego nie mogłam się spodziewać. Czy naprawdę sądziłam, że w takich warunkach wytrzymam kilka miesięcy?

                Oczy miałam przekrwione a ze zmęczenia ledwo trzymałam się na nogach. W Bangkoku była godzina szósta rano, czyli dzień dopiero się zaczynał. To był mój pierwszy tak długi lot i pierwszy jet lag. Emocje jednak wzięły górę. Cały dzień spędziłam na bieganiu między kolorowymi, obdrapanymi budynkami. Ruch uliczny mnie przerósł, więc nadrabiałam kilometrów, żeby tylko przejść „na światłach” i ujść z życiem, w tej nierównej walce. Kupowałam owoce na potęgę – objadałam się soczystymi i słodkimi ananasami, próbowałam jabłek maczanych w pikantnych przyprawach, wchodziłam nawet do galerii handlowych (czego zazwyczaj unikam)! Nie zwiedziłam nic, co można zobaczyć w przewodnikach. Nie byłam przy świątyni obłożonej tłuczoną porcelaną, nie pływałam wodnymi tramwajami, nie zobaczyłam Wielkiego i złotego Buddy. Nie potrzebowałam tego. Wszystko wokół było nowe i to „wszystko” chłonęłam całą sobą. Robiłam mnóstwo zdjęć. Przyglądałam się ludziom. Nie używałam nawigacji – pozwoliłam sobie zagubić się między wąskimi uliczkami, pozwoliłam złapać się zmrokowi bardzo daleko od mojego miejsca noclegu. Czułam lekki stres, czułam się obco, ale mimo wszystko wiedziałam, że jestem bezpieczna. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam, że trafiłam do dobrego miejsca, że podjęłam wspaniałą decyzję i czeka mnie mnóstwo przygód. Kolejnego ranka opuściłam Bangkok i wtedy wszystko się zaczęło i to wszystko minęło jak za pstryknięciem palca.

                Początków nie zapomnę. Nie zapomnę, gdy w 40 stopniach Celsjusza spacerowałam przez Bangkok, żeby dostać się na wylotówkę. Zabrakło mi odwagi, by zamówić taksówkę a metro kończyło swoją trasę daleko od obrzeży tego gigantycznego miasta. Przeszłam 20 kilometrów dźwigając na plecach 15 kilogramów. Na trasie zrobiłam prawdopodobnie tysiąc dwieście szesnaście przerw na mrożoną kawę, za każdym razem zachwycając się uprzejmością sprzedawców – podejrzewam, że w tamtych okolicach Bangkoku nieczęsto można spotkać turystów. Wreszcie dotarłam na drogę wylotową – na moje nieszczęście 4-pasmową. Ruch lewostronny, ja po złej stronie – co zrobić? Oczywiście, że łapać po złej – zatoczka była obustronna. Bardzo nieśmiało machnęłam może na 4 auta i usłyszałam gwizdek mundurowego. „Ups, no pięknie! Drugi dzień a Ty już będziesz mieć problemy! Co Ty sobie myślałaś, autostop w Tajlandii???”. Mundurowy wkroczył odważnie na drogę, wyprostował rękę w stronę aut i płaską dłonią zatrzymał ruch na wszystkich pasach. Uśmiechnął się i pokazał, że mam do niego podejść – następnie wskazał zatoczkę po jego stronie, ustawił niedaleko swoje krzesło i… pilnował, czy złapię „odpowiednie” auto. Moje podejrzenia z dnia poprzedniego się potwierdziły – dobrze, że tu dotarłam.

                Przez te 7 miesięcy odwiedziłam 4 państwa. Tajlandia, Kambodża, Wietnam, Laos.  Przemierzyłam ponad 30 tysięcy kilometrów, z czego ponad połowę drogą lądową. 13 tysięcy kilometrów autostopem – jeździłam tuk tukami, na pakach aut, taksówkami. 3 tysiące kilometrów przejechałam na własnym motorze, mimo że wcześniej nie miałam w tej dziedzinie żadnego doświadczenia. Rowerem zwiedziłam Siem Reap, dużymi promami docierałam na bajeczne wyspy, a małymi, drewnianymi łódkami pływałam po Mekongu. Uczyłam się medytacji i Kung Fu wśród najcudowniejszych mnichów i kochanych mniszek. Widziałam skorpiona, warana z komodo, pająki wielkości dłoni i kilka sporych węży. Spacerowałam po dżungli, zafascynował mnie snorkelling i paddle boarding. Moja podróż trwała nieprzerwanie 210 dni. Odwiedziłam 9 wysp. Na jednej z nich nawet zatrudniłam się za barem i świętowałam tam Wigilię. Chwilę po północy, po powitaniu Nowego Roku pływałam w basenie na dachu hostelu, w którym noc kosztowała mnie niecałe 2 dolary. Ale Nowy Rok świętowałam przez te kilka miesięcy aż 3 razy – ponownie w lutym w Wietnamie i w kwietniu – ten najbardziej szalony – laotański Songkran. Zostałam nauczycielką angielskiego w Vung Tau – miasteczku w okolicy Sajgonu. Tam przez 2 miesiące wynajmowałam pokój niedaleko plaży i zasmakowałam „normalnego” życia w zupełnie innej krainie. Przejechałam motorem cały kraj, dotarłam do granicy Chińskiej – ale nie zrobiłam tego sama. W ostatnich dwóch miesiącach podróży towarzyszył mi Mikołaj, z którym to wróciłam do Europy. Gdyby nie jego decyzja o spontanicznym locie do Ho Chi Minh i dzieleniu podróży z dziewczyną, którą znał tylko z Internetu, to dziś nie planowalibyśmy wspólnej wyprawy do Gambii.

 Czy to była wyjątkowa podróż? Zdecydowanie nie. Nie zmieniłam tym wyjazdem nic szczególnego. Nie byłam w miejscach, do których jeszcze nikt nie dotarł. Nie zdobyłam nowych szczytów, w szczytnym celu też nie podróżowałam. Nie brałam udziału w żadnym, godnym podziwu wolontariacie. Nie podróżowałam w miejscach niebezpiecznych i niepopularnych. Wybrałam kierunek tani, banalny, oklepany i łatwy. Idealnie przystosowany dla podróżujących, kierunek bezpieczny i dobrze znany. To wszystko już było. To była podróż jak jedna z wielu, takich dziewczyn jak ja są setki, jeśli nie tysiące.

 I to jest okej, bo najważniejsze, że ta podróż była wyjątkowa dla mnie. Była dla mnie trudna, niesamowita i przełomowa. Rozwinęła mnie, zmotywowała do osobistego rozwoju. Otworzyła przede mną wiele nowych kierunków, pokazała inne możliwości i wreszcie wbiła do głowy, że nie ma co się nad wyraz martwić – wszystko jakoś się ułoży. Teraz wiem, że nie muszę mieć idealnie dopracowanego planu i nie muszę być tam, gdzie „powinnam być”, żeby cieszyć się życiem. Dziękuję w tym miejscu sobie i to sobie przybijam piątkę. Dzięki Dodo!

A jak wiecie po powrocie z Azji dużo się nie zmieniło – wciąż jestem w ruchu. Odwiedziłam Toskanię razem z mamą, zatrudniłam się na zmywaku w Niemczech, zbierałam winogrona i jabłka we Francji, zamieszkałam na chwilę we francuskiej wiosce i wróciłam do Polski, by przygotować się do kolejnej dużej wyprawy – do Gambii. 12 dzień listopada mogę liczyć jako mój osobisty „Nowy Rok”. Wszystkiego dobrego Wam wszystkim, bo zawsze jest dobra pora, żeby coś zmienić i wyciągnąć rękę po swoje!

4 komentarze

  1. Magda

    Hej 😉 gdzie uczylas sie medytacji?

    Odpowiedz
    • dodo

      Świątynia blisko miasteczka Ba Ria w Wietnamie

      Odpowiedz
  2. Patka

    Podziwiam Ciebie, też bym chciała odważy się na taki ruch, może kiedyś jednak mi się uda pojechać tak daleko, na tak długo. ❤️

    Odpowiedz
    • Patka

      A i jeszcze gratulacje tego wywiadu w smart traveling, jest świetny 🥰

      Odpowiedz

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.